Sunday, June 29, 2008

Czerwona kartka dla imperium Europa

Czerwona kartka dla imperium Europa
Nasz Dziennik, 2008-06-29
Jan Maria Jackowski

Irlandzkie "nie" dla traktatu lizbońskiego powoduje bardzo poważne skutki nie tylko dla całej Unii Europejskiej, ale również dla wewnętrznej polityki polskiej. Co charakterystyczne, tak zwane elity europejskie i międzynarodowa eurobiurokracja chyba nie rozumieją, co tak naprawdę się stało. Z większości komentarzy zagranicznych i krajowych przebija ton wyższości i pogarda dla reguł demokracji, odsłaniając istotę projektu "imperium Europa" jako tworu z zasady antydemokratycznego.

Wiele do myślenia dały opublikowane na gorąco opinie i komentarze zamieszczone w prasie niemieckiej. Nierzadko pierwsze z nich wypływają ze szczerości, późniejsze z kalkulacji. "Irlandia szokuje Europę", "Europejski koszmar", a nawet "Irlandzki skandal" - głosiły tytuły. Zdaniem "Frankfurter Allgemeine Zeitung", Wspólnota powróciła do momentu, w którym znalazła się po referendach we Francji i Holandii, kiedy obywatele tych krajów opowiedzieli się przeciwko eurokonstytucji. Frankfurcki dziennik wypomniał, że mało który kraj skorzystał na członkostwie w Unii w takim stopniu jak Irlandia. "Sueddeutsche Zeitung" przewiduje, że skutkiem irlandzkiego "nie" będzie powstanie Europy dwóch prędkości. "Stary kontynent straci na znaczeniu, jeśli pozwoli sobie dyktować warunki maruderom" - grozi dziennik z Monachium. Podobną opinię zamieszczono w berlińskim "Tagesspiegel", którego komentator twierdzi, że europejscy reformatorzy powinni się skupić wokół Niemiec, Francji i krajów Beneluksu. Inne wnioski wyciągnął komentator "Stuttgarter Zeitung", który zaproponował opracowanie nowego tekstu traktatu bardziej czytelnego dla obywateli.
Z kolei we francuskim dzienniku "Le Figaro" stwierdzono, że państwa członkowskie Wspólnoty powinny kontynuować proces ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Natomiast Irlandii można zaproponować lekko zmodyfikowany tekst traktatu, który zostałby poddany pod nowe głosowanie. Autor artykułu w dzienniku "Le Figaro", poświęconego konsekwencjom irlandzkiego referendum, podkreśla, że "na szczęście Irlandia jest jedynym krajem, którego konstytucja nakazuje zorganizowanie referendum w sprawie każdego traktatu". Zdaniem francuskiej gazety, należy mieć nadzieję, że proces ratyfikacyjny powiedzie się w pozostałych 26 krajach Unii. Jeśli tak będzie, "Le Figaro" proponuje, by Irlandczycy ponownie głosowali nad tekstem traktatu, do którego wprowadzono by "mało istotne poprawki, odpowiadające na ich zastrzeżenia".

Europeizacja Niemiec czy germanizacja Europy
Nawoływania do powtórki referendum trudno nie uznać za przykład niekonsekwencji i demokracji sterowanej. Dlaczego referendum nie zostało powtórzone we Francji i w Holandii po odrzuceniu przez obywateli tych państw eurokonstytucji w 2005 roku? Irlandczycy mają w pamięci przymuszenie ich do powtórnego głosowania, by został wprowadzony traktat nicejski z 2001 roku. Odrzucenie traktatu lizbońskiego przez Irlandczyków było również reakcją na tę presję, dezintegrację, obrażanie tych, którzy uważają inaczej, oraz okłamywanie wyborców. Znamienny tytuł został zamieszczony w irlandzkim dzienniku "Irish Examiner", który wyniki referendum z 12 czerwca br. określił mianem "krwawej łaźni". Komentator gazety podkreślił, że na wynik głosowania nie miały wpływu "słowne wygibasy" propagandystów, którzy uważali, że "olbrzymi deficyt demokracji można zrównoważyć sloganami i standardowym pokrzykiwaniem". Na Zielonej Wyspie "niemal każda partia, która kiedykolwiek była u władzy, prawie wszystkie organizacje gospodarcze, Kościół, większość związków zawodowych i organizacji farmerskich oraz spora część komentatorów zalecała ratyfikację traktatu". I okazało się, że niezależny i nieprzekonany elektorat zadecydował odwrotnie.
Prezydent Czech Vaclav Klaus sprawę określił jasno: "To zwycięstwo wolności i rozumu nad europejską biurokracją". Można dodać - to krok na ciernistej drodze obrony Europy przed eurobełkotem, bo trudno wprowadzanej bocznymi drzwiami eurokonstytucji nie uznać za zaawansowane wcielenie eurokratycznej nowomowy, aroganckiej, bełkotliwej, niejasnej, mętnej, zideologizowanej. Jednak, co groźne, ten bełkot służy przejęciu pełni władzy w krajach członkowskich przez UE, która już i tak zarządza głównymi obszarami oraz w zakamuflowanej formie jest narzędziem dominowania jednych państw nad drugimi. Eurokraci boją się opinii Europejczyków. Słusznie zauważył prof. Mariusz Muszyński, że problem polega na braku dialogu między politykami a społeczeństwami europejskimi. Nie ma bowiem dyskusji na temat kierunku, w którym ma zmierzać Unia, a następnie opracowania ram prawnych dla przyjętych rozwiązań. Zamiast tego od razu tworzy się ramy, a następnie próbuje się wtłaczać w nie UE, "przyciskając kolanem", a decyduje o tym kilku najważniejszych polityków największych państw Unii.
Komentarze polityków i obserwatorów niemieckich oraz francuskich są o tyle istotne, że oba kraje przez lata stanowiły motor integracji europejskiej. Polityka francuska od lat polegała na włączaniu Niemiec w projekt europejski, upatrując w tym sposób na neutralizację teutońskich tendencji ekspansywnych, które były przyczyną dwóch wojen światowych. Niemcy przez lata byli lojalnymi partnerami Francuzów i na tej podstawie zbudowano mit o modelowej, pokojowej współpracy dawnych wrogów. Między innymi dzięki tej szczególnej symbiozie Republika Federalna doszła do takiej potęgi, że stała się w tej chwili największym i najsilniejszym krajem Unii Europejskiej. I Niemcy dziś stanowią problem Unii Europejskiej, gdyż coraz bardziej ujawnia się dylemat, czy Niemcy się europeizują, czy Europa się germanizuje?
Dziś Niemcy mają najsilniejszą gospodarkę. Najwięcej płacą na rzecz wspólnej Europy i chcą w niej mieć największą władzę. Dzięki rozpadowi bloku komunistycznego i przyłączeniu b. NRD mają najwięcej ludności. Dysponują największymi wpływami w Parlamencie Europejskim, w Komisji Europejskiej, aspirują do Rady Bezpieczeństwa ONZ. To Niemcy zabiegają o status najważniejszego sojusznika USA w Europie kontynentalnej. Za rządów Angeli Merkel dostrzegana jest wyraźna zmiana polityki zagranicznej Niemiec. Niemcy odeszły od poprzedniego, antyamerykańskiego kursu z czasów Schroedera i tradycyjnie mając bardzo dobre stosunki z Rosją, jednocześnie chcą być najważniejszym sojusznikiem Waszyngtonu w Europie. W zamian za poparcie dla amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie i przekonanie Rosji do popierania sankcji przeciw Iranowi, wprowadzającemu intensywny program atomowy, Niemcy oczekiwały od USA wsparcia dla przyjęcia konstytucji europejskiej. Pani kanclerz zadeklarowała już na początku stycznia 2007 roku na łamach "Financial Times", że doprowadzi do przyjęcia tego dokumentu. Była to oczywista zapowiedź silnego niemieckiego nacisku na powrót do odrzuconej w referendach we Francji i Holandii konstytucji europejskiej.
Dla Niemiec eurokonstytucja - czyli obecny traktat lizboński - jest instrumentem do budowania podstaw swej dominacji w Europie. Traktat otwiera drogę do landyzacji Europy i procesu sprowadzania państw narodowych do prowincji europejskiego superpaństwa federacyjnego, a mającym najwięcej do powiedzenia w Unii Niemcom daje uprzywilejowaną pozycję. Dla Niemiec Unia Europejska jest bowiem o tyle interesująca, o ile stanie się narzędziem w ich rękach do ekspansji na skalę europejską, ze szczególnym uwzględnieniem Europy Środkowej, tradycyjnie w Berlinie uważanej za strefę niemieckich wpływów. Dlatego Niemcy z taką determinacją i skutecznością doprowadziły do reanimacji eurokonstytucji po szoku wywołanym przez referenda we Francji i w Holandii. Pozostawiono ponad 90 proc. starych zapisów, ale zmieniono nazwę z "traktatu konstytucyjnego" na "traktat reformujący", czyli wysadzono świecę bez ruszenia lichtarza. Miało to zakamuflować istotę dokumentu i ułatwić ratyfikację nowej wersji eurokonstytucji przez parlamenty krajowe, aby uniknąć referendów. Dlatego irlandzkie "nie" wywołało tak gwałtowne reakcje polityków niemieckich. Dublinowi grozi się nawet, że powstanie nowa Unia Europejska, ale bez Irlandii.

Oś Berlin - Moskwa
Oczywiście ekspansja Niemiec jest dostrzegana w Europie. Z niepokojem na ich rosnącą potęgę, jako zarzewie kolejnych problemów, spogląda Londyn, który tradycyjnie zwalcza najsilniejsze państwo na kontynencie. Polityka brytyjska, w sojuszu z krajami skandynawskimi, próbuje stworzyć przeciwwagę dla siły Niemiec. Również we Francji, szczególnie w ostatnich miesiącach, powoli są dostrzegane oznaki pewnej reorientacji. Naiwna polityka partnerstwa niemiecko-francuskiego i mgławicowej ideologii "europejskiej tożsamości" ulega pewnej weryfikacji. Przemiany w Europie po 1989 roku i zjednoczenie Niemiec, a więc ogromne zwiększenie ich potencjału, niezaprzeczalnie zmieniły równowagę sił. W dodatku dla Niemiec otworzyła się nowa przestrzeń do ekspansji w Europie Środkowowschodniej i na Bałkanach. Pojednanie francusko-niemieckie następowało w czasach zimniej wojny, gdy Niemcy Zachodnie odgrywały inną rolę geopolityczną i te dwa państwa były w stanie równowagi.
Obecnie to Niemcy lansują koncepcję dalszego pogłębiania europejskiej integracji, co najlepiej dowodzi, iż równowaga sił między Paryżem a Berlinem została naruszona. Niemiecka propozycja przebudowania Europy z systemu, w którym europejskie prawo i polityka opierały się na solidarności i równorzędności partnerów, i narzucanie nowej koncepcji, w której silne centrum kieruje całym kontynentem, prowadzi do wniosku, że stary porządek prawny pochodzący z poprzedniej równowagi musi zostać również obalony. Francja od 1 lipca br. ma objąć prezydencję Unii Europejskiej, a jednym z głównych jej priorytetów ma być rozbudowa instytucjonalnej infrastruktury europejskiej polityki obronności. Niemcy oficjalnie są za, ale mają trudności z ustosunkowaniem się do roli francuskich arsenałów nuklearnych w strukturach obronnych UE. Są i inne problemy, szczególnie że coraz bardziej wyraźnie widać, iż Niemcy są bezwzględne w realizacji swoich interesów i instrumentalnie traktują "solidarność europejską". Coraz bardziej jawnie dogadują się z Moskwą, która dąży do energetycznego uzależnienia Europy. To dogadywanie - korzystne dla Berlina, nie jest korzystne dla całej Unii Europejskiej. Inna sytuacja była w okresie zimnej wojny, kiedy to Francja miała tradycyjnie poprawne stosunki z Kremlem. Dziś Berlin jest głównym partnerem Rosji w Europie.
Zacieśnienie współpracy niemiecko-rosyjskiej jest realizowane konsekwentnie i w niczym nie przeszkadza, że Niemcy są członkiem NATO i Unii Europejskiej, a Rosja nie. Budowa gazociągu z Rosji do Niemiec po dnie Bałtyku, popieranie przez rząd niemiecki Eriki Steinbach, działalność Powiernictwa Pruskiego, żądanie odszkodowań od Polski, sytuacja mniejszości polskiej w Niemczech - to tylko niektóre realia sytuacji. Polaków szczególnie może niepokoić realizowana od lat, konsekwentna polityka zbliżenia na osi Berlin - Moskwa. Zbyt dobrze znamy ponurą dla Polski tradycję współpracy prusko-niemiecko-rosyjskiej, sięgającą czasów rozbiorów i niesławnej pamięci paktu Ribbentrop - Mołotow. Po wejściu w życie traktatu lizbońskiego może się okazać, że nasza sytuacja uległa pogorszeniu i nasze członkostwo w zdominowanej przez Berlin UE nie gwarantuje nam obrony naszych żywotnych interesów.
Z punku widzenia Europy irlandzkie "nie" oznacza zatem próbę powstrzymania ekspansji Niemiec. Dlatego Niemcy będą bezwzględnie dążyły do przeforsowania traktatu, nawet za cenę naruszenia legalizmu prawa międzynarodowego. Formalnie irlandzkie "nie" zamyka proces ratyfikacji i traktat lizboński powinien trafić do kosza, a ewentualny nowy dokument trzeba negocjować od początku. Tymczasem trwają intensywne próby wskrzeszenia trupa. Zapewne Irlandii będą obiecywane złote góry, by skłonić władze tego kraju do powtórnego referendum. Warto zauważyć, że nawet Niemcy, które tak popędzają Polskę i uległego Berlinowi premiera Tuska, same jeszcze nie ratyfikowały traktatu lizbońskiego, gdyż pojawiły się wątpliwości, czy ten dokument nie jest sprzeczny z niemiecką konstytucją. Gdyby władze w Berlinie zarządziły referendum w tej sprawie i odwołały się do społeczeństwa niemieckiego, to prawdopodobnie traktat by upadł...
Referendum irlandzkie zadziałało jak czerwona lampka ostrzegawcza. Przekształcenie Unii Europejskiej w federacyjne "imperium Europa" pod kontrolą Niemiec szło już tak dobrze i nagle stanęło pod znakiem zapytania. W Czechach traktat został skierowany do Trybunału Konstytucyjnego i od jego werdyktu jest uzależniona ewentualna ratyfikacja. Irlandzkie "nie" z zadowoleniem zostało przyjęte w Londynie, choć premier Gordon Brown "oficjalnie" bagatelizuje sprawę. W Paryżu też z uwagą jest śledzony dalszy rozwój wypadków, podobnie w Sztokholmie czy Kopenhadze. Przywódcy krajów członkowskich UE zastanawiają się w zaciszach gabinetów, co ich kraje mogą zyskać na zaistniałej sytuacji. Nadszedł czas targów i poufnych negocjacji. Czy rządzący Polską potrafią sprostać wyzwaniom chwili?

Wbrew interesom Polski
Traktat lizboński oznacza zielone światło dla landyzacji Europy. Sankcjonuje dominację struktur europejskich nad narodowymi, a wszystko to z pogwałceniem zasad demokracji bezpośredniej. O przyszłości Europejczyków będą decydowali anonimowi eurokraci odpowiadający nie przed wyborcami, ale przed swymi działającymi zakulisowo mocodawcami. Traktat potwierdza prymat prawa unijnego nad krajowym, a wyroki Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości będą musiały stosować polskie sądy. Unia Europejska staje się de facto superpaństwem. Uzyskuje osobowość prawną, z prezydentem oraz ministrem spraw zagranicznych, który otrzyma do dyspozycji budżet przeszło 5 mld euro rocznie i pod jego nadzorem będzie pracował nowy europejski korpus dyplomatyczny z placówkami nawet w najdalszych zakątkach świata. Nowa struktura może w imieniu całej Wspólnoty zawierać umowy międzynarodowe. Po zniesieniu prawa weta przez każde państwo członkowskie, dominację nad tym tworem uzyskują najsilniejsi, w tym przede wszystkim Berlin.
Traktat oznacza również radykalne osłabienie prawie o połowę siły głosu Polski. Zniesienie dotychczasowej instytucji weta otwiera możliwość przegłosowania naszego kraju i narzucenia Polsce w każdej dziedzinie rozwiązań nawet ewidentnie sprzecznych z polskim interesem narodowym. Zdaniem mecenasa Stefana Hambury, szczególnie groźny jest punkt 6 art. 48 traktatu o Unii Europejskiej po wprowadzeniu zmian z Lizbony, który pozwala Radzie Europejskiej (na wniosek np. któregokolwiek z państw członkowskich) w ramach uproszczonych procedur zmieniać zapisy trzeciej części traktatu o funkcjonowaniu UE dotyczące wewnętrznych polityk i działań Unii (np. rynek wewnętrzny, rolnictwo i rybołówstwo, usługi, kapitał i płatności itd.). Po ratyfikacji traktatu unijne władze, w których będą dominować Niemcy, nie będą musiały liczyć się z głosem państw członkowskich, ponieważ otrzymają prawo decydowania o zmianach w unijnym systemie bez oglądania się na stanowisko mniej wpływowych państw. Eurokonstytucja otwiera możliwość nowego, niekorzystnego dla Polski etapu, w newralgicznym obszarze roszczeń obywateli niemieckich, co ma kluczowe znaczenie dla statusu Polski Zachodniej i Północnej.
Problem z traktatem konstytucyjnym nie polega tylko na tym, że zmieniony zostanie sposób podejmowania decyzji, który tylko w minimalnym stopniu daje nam możliwość wpływania na decyzje w Unii, ale dotyczy sprawy fundamentalnej dla tożsamości i przyszłości Europy. Przypomnijmy, że autorzy konstytucji, pozostając wierni radykalnej tradycji laickiej, odrzucili odwołanie do chrześcijańskich korzeni Europy, do praw narodów czy praw rodziny. To do tradycji laickiej należy przecież gilotyna, a w czasach nam bliższych łagry i krematoria oraz powołujące się na poparcie rzesz wyborców systemy totalitarne.
Rodzi się zatem fundamentalne pytanie, czy zgoda premiera z PO i prezydenta wywodzącego się z PiS na tworzenie "imperium Europa" jest dobra dla Polski i Polaków? Dlaczego poprzedni rząd uczynił tak niewiele, aby w preambule do traktatu reformującego znalazło się odniesienie do Boga czy chrześcijańskich korzeni Europy, co postulowali Jan Paweł II i Benedykt XVI oraz środowiska oczekujące od dokumentu tej rangi prawdy historycznej? Poprzedni rząd, który negocjował warunki zgody Polski na traktat lizboński, powinien również uzależnić stanowisko naszego kraju od skutecznego rozwiązania przez władze Niemiec z punktu widzenia prawa międzynarodowego wszelkich wątpliwości w sprawie roszczeń obywateli niemieckich kierowanych pod adresem Polski. Czy dzisiejsze deklaracje polityków PO o konieczności dalszej ratyfikacji traktatu odrzuconego przez Irlandię służą interesom Polski? Dlaczego premier Tusk nie oświadczył pani Merkel w Gdańsku 16 czerwca br., że Polska zastanowi się nad traktatem, ale po ratyfikowaniu go przez Niemcy. Dlaczego prezydent Lech Kaczyński zapowiedział ratyfikację dokumentu?

"Przeciw" , a nawet "za"
O ile postawa PO nie dziwi, bo ta partia tradycyjnie ustawiła się na pozycjach euroentuzjastycznych, o tyle wielu Polaków czuje się zawiedzionych postawą liderów PiS. Partia ta na użytek wewnętrzny głosiła propagandowe hasło: "nie oddamy guzika", ale godząc się w ogóle na traktat konstytucyjny, dała zielone światło dla osłabienia pozycji Polski w Europie. Należy przypomnieć, że w trakcie zwycięskiej kampanii wyborczej do parlamentu w 2005 r. PiS głosiło sprzeciw wobec konstytucji europejskiej i obiecywało twardą walkę o zapisanie chrześcijańskiej tożsamości Europy w dokumentach unijnych. Czyżby rację mieli ci, którzy twierdzą, że w sprawach europejskich PO i oficjalne PiS w sumie niewiele się różnią? Od czasu do czasu kierownictwo PiS urządza medialny spektakl pod tytułem: jesteśmy "przeciw", ale w kluczowych momentach jest zawsze "za". Odbywa się to poprzez grę frakcjami (euroentuzjastyczna i eurosceptyczna), co przypomina starą śledczą metodę osiągania celu poprzez "dobrego" i "złego" policjanta. Ta gra jak na razie jest skuteczna, bo mimo wątpliwości i w sytuacji, gdy suwerenność Polski jest tak bardzo zagrożona, wielu wyborców o orientacji patriotycznej nadal popiera tę partię. W dużej mierze za sprawą teorii "mniejszego zła", czyli świadomości "niewierności" w sprawach zasadniczych, tłumionej ugruntowanym przekonaniem o braku realnej alternatywy.
Za niepowetowaną szkodę należy uznać to, że nie doszło w Polsce do szerokiej debaty na temat traktatu i że nie doszło do referendum. Liderzy PiS mieli świadomość, że w sprawie ratyfikacji odgrywali kluczową rolę. Bez tej partii nie zebrałaby się w parlamencie większość 2/3 głosów, niezbędnych do ratyfikacji eurokonstytucji. Wydawałoby się, że naturalnym odruchem PiS powinno być zatem domaganie się rozstrzygnięcia ratyfikacji traktatu na drodze referendum. PiS w ten sposób przejęłoby inicjatywę i kontrolę nad całym procesem. Uzyskałoby bardzo mocny argument do tego, by zmusić PO do poparcia referendum i dania szansy Polakom, by mogli sami decydować o swojej przyszłości. Sprzeciw PO wobec referendum otwierałby drogę PiS do ogłoszenia, że nieodwołanie się w tej sprawie do woli Narodu uniemożliwia poparcie przez PiS ratyfikacji w trybie parlamentarnym.
Szkoda, że nie wymusiło ono na PO wstrzymania ratyfikacji przynajmniej do czasu rozstrzygnięć w innych krajach. Zamrożenie ratyfikacji stawiałoby nas w bardzo dobrej pozycji wyjściowej w negocjacjach z Brukselą w ważnych dla nas sprawach, dotyczących na przykład wymogów formalnych pozyskiwania środków unijnych, których w znacznej mierze nie wykorzystamy ze względu na procedury. Obserwując działania Brukseli wobec Warszawy, trudno nie odnieść wrażenia, że Europa Zachodnia kosztem Polski odreagowuje fakt, że rozwój krajów rozwiniętych odbywał się przez pokolenia kosztem ochrony środowiska naturalnego. Jednak dziś Europa ma drogi, autostrady, zmodernizowane szlaki kolejowe, zakłady przemysłowe, infrastrukturę, a Polska poprzez narzucane nam wyśrubowane i niezwykle kosztowne normy ekologiczne jest w sposób zasadniczy ograniczana w nadrabianiu zaległości. Przykładem może być polityka odnośnie do energii odnawialnej i narzucone Polsce administracyjne, obowiązkowe, wysokie i trudne do spełnienia normy udziału energetyki odnawialnej w całości produkcji energii. Inny przykład - już obecnie czeka nas drastyczna kilkudziesięcioprocentowa podwyżka cen cementu i innych materiałów budowlanych, co wiąże się z bardzo wysokimi kosztami dostosowania do norm związanych z emisją dwutlenku węgla i innych gazów do atmosfery. Ograniczenie produkcji cementu i innych materiałów budowlanych osłabi tempo inwestycji budowlanych. No cóż, w dominującym nurcie obecnej polskiej polityki dostrzega się kompleks "Europy" i wasalną mentalność wobec Brukseli, a pomysłem na przyszłość ma być rozpłynięcie się w mgławicowym "imperium Europa".
Dziś czekamy na to, co zrobi prezydent Lech Kaczyński. Najlepszym wyjściem byłoby oświadczenie, że ratyfikacja traktatu lizbońskiego jest obecnie bezprzedmiotowa. Ma rację Marek Jurek, były marszałek Sejmu, który stwierdził, że: "Traktat upadł i to jest dobra wiadomość dla Polski, teraz należy oczekiwać jednoznacznego potwierdzenia zatrzymania przez prezydenta procesu ratyfikacyjnego traktatu". W jego ocenie, "działanie w przeciwnym kierunku, próba forsowania ratyfikacji tego traktatu, oznaczać będzie zanegowanie fundamentalnej zasady obowiązującej w UE i chroniącej suwerenność państw, to znaczy zasady zgody wszystkich państw na zmianę podstawowych zasad działania Unii". Wyjściem rezerwowym jest skierowanie przez głowę państwa traktatu lizbońskiego do Trybunału Konstytucyjnego, gdyż istnieją uzasadnione przesłanki, że jest on niezgodny z Konstytucją RP. Tylko prezydent przed wejściem ratyfikacji w życie może zwrócić się w tej sprawie do TK. Taki ruch, podobny jak w Czechach, wzmacniałby pozycję Polski wobec Brukseli.
Jeśli natomiast prezydent ratyfikuje traktat lizboński, to w sposób naturalny otworzy się przestrzeń do powstania silnej formacji politycznej stojącej na gruncie legalizmu prawa międzynarodowego, która będzie patrzyła na ręce euroentuzjastycznym elitom zasiadającym w polskim parlamencie. Przecież już za rok zostaną przeprowadzone wybory do Parlamentu Europejskiego, za dwa lata wybory prezydenckie, a następnie wybory parlamentarne. Polsce jest potrzebna silna formacja broniąca naszego interesu narodowego, bo czy można oddawać przyszłość Polski w ręce nadgorliwych polityków, służalczo nastawionych do "projektu europejskiego"?

No comments: